sobota, 24 listopada 2012
BIZARRIUM #4
Jeśli nie macie jeszcze planów na dzisiejszy wieczór to z nieskrywaną przyjemnością zapraszamy do Niskich Łąĸ, gdzie dj Czarny Latawiec zagra się gościnnie na Bizarrium, jedynej we Wrocławiu cyklicznej potańcówce przy dźwiękach z epoki, w której "beat rozpalał, moda miała sznyt, a motory nie miały tłumików". O samej inicjatywie piszą angielskojęzyczne serwisy, a Czarny Latawiec zgotuje synkopowe fusion na bazie tropikalii i afrobeatu. Mambo Loco!
wtorek, 6 listopada 2012
Sebastian Buczek we Wrocławiu
W roku 2001 Sebastian Buczek debiutował w oficynie Mik Musik płytą Wabienie dziewic z nagraniami klarnetu i własnoręcznie skonstruowanego saksofonu (z pcv) wytłoczonymi chałupniczą metodą na różnych nośnikach (plexi, metal, czekolada, wosk pszczeli, papier) płytami gramofonowymi. Uzyskane efekty dźwiękowe (głównie trzaski i szumy własne płyt) były jedyne w swoim rodzaju. Tak oryginalne w czasach, gdy estetyka noise spokojnie święciła swoje triumfy, że krytyka muzyczna oniemiała z wrażenia, a płyta chyba jako jedyna produkcja z Polski uzyskała status "kultowej" na całym świecie w środowiskach związanych ze sztuką hałasu (legenda głosi, że z muzykami Wolf Eyes włącznie).
Płyty gramofonowe Buczka jako obiekty pojawiały się jeszcze w paru miejscach, między innymi na wystawie pełnej sztuki dźwięku Poszliśmy do Croatan (2009). Ostatni raz gościł we Wrocławiu, z koncertem, przy okazji festiwalu Mik Musik w roku 2007.
Po latach Sebastian powrócił do produkcji płyt (tym razem na polimerze), które trafiają do sprzedaży (nakład pierwszej to 66 sztuk) dzięki oficynie Altanova Press. O szczegółach technicznych możecie poczytać tutaj, a posłuchać fragmentu poniżej.
sobota, 3 listopada 2012
Mocne uderzenia europejskiego voodoo
Zdecydowana większość krytyki podąża uchem za odrodzeniem post-industrialu (ostatni Unsound doczekał się recenzji z dziwnych i zaskakujących stron) i histeryczne oczekuje długogrającego debiutu Raime. Tymczasem, coś z zupełnie innej beczki, posłuchajmy co ciekawego dzieje się w świecie cyrkowego mocnego uderzenia.
Jeśli nadal macie mało to dalszych inspiracji szukajcie w genialnym albumie Leah Gordon. Chyba the Residents już tam byli?
Pierwszy desant przychodzi z zupełnie nieoczekiwanej strony. Pozornie wszystko mówiąca nazwa Goat okazuje się nie być kolejnym black metalowym nudziarstwem. Afrykańskie rytmy, brytyjski hard rock, turecki funk i węgierski garaż spotykają się z praktykami voodoo ze szwedzkiego koła podbiegunowego. Nie jest to może rewolucja na miarę Liquid Liquid czy Vampire Weekend, post punk ustępuje miejsca hippisowskiemu hard rockowi, co nie do końca może się podobać wyczulonym tropicielom afro-beatu. Jednak uszy wychowane na składankach Finders Keepers, Bouzouki Joe i Sublime Frequencies (również te należążce do członków Goat) docenią synkretyzm gatunkowy płyty World Music, jak i pomysłowość w kreowaniu cyrkowego wizerunku.
Zbliżoną metodę stosuje grupa Mombu, którą mieliśmy okazję gościć we Wrocławiu na festiwalu Asymmetry. Zaostrzeniu ulegają tutaj wszystkie elementy - zamiast hard rocka mamy free jazz death metal (na saksofonie Luca Tommaso Mai znany z ZU i współpracy z Matsem Gustafssonem), afrobeat zastępują plemienne rytmy. Inspiracja voodoo pozostaje (Mombu to jeden z duchów w haitańskim voodoo). Niedawno ukazało się nowe wydanie ich debiutanckiej płyty, pod nowa nazwą (Zombi), z nowym miksem i masteringiem. Pomimo nowego utworu, coveru Fela Kuti, zmiany są na gorsze. Za poprzedni mastering odpowiadał James Plotkin, który skupił się własnie na potężnym, afrykańskim brzmieniu bębnów. Nowy miks wykonał Husky Hoskulds (współpracujący z Tomem Waitsem i Mikiem Pattonem), niestety większą wagę przywiązał do przyciągnięcia słuchacza metalowego (wiadomo, najlepszy rynek sprzedaży fizycznych nośników). Mimo to ich muzyka nadal brzmi tak, jak za młodu sobie wyobrażałem Roots Sepultury na podstawie wybujałych recenzji, z równie potężnym jak bębny dystansem i współczesną świadomością muzyczną.
Z kolei basista ZU Massimo Pupillo, wspólnie z Paal Nilssen-Love i Lasse Marhaug, odpowiedzialny jest za kolejny poziom ekstremalizacji w naszym cyrkowo-metalowym zestawieniu - płytę You're Next dla oficyny Bocian. W stosunku do wcześniejszych ujawnień duetu Nilssen-Love+Pupillo (np. w składach Offonoff czy Original Silence) mamy tutaj więcej zwartej, transowo-rockowej (krautorckowej?) formy podkreślanej przez electronic torture devices Lasse Marhauga. Słychać, że doświadczenie Marhauga zdobyte podczas pracy nad projektem Metal Music Machine nie poszło w las, a metalowe korzenie potrafi wykorzystać ciekawiej niż ponuraki z Sunn O))). Napisałem o krautrockowej seksji, bo bywa tutaj transowo, ale oczywiście jak na typowe wirtuozerskie szaleństwo perkusisty (obecne równiez w wielu moemntach na tej płycie) Nilssena-Love, niedostępnej dla większości perkusistów - zarówno free-jazzowych, jak i tym bardziej metalowych. Co ciekawe, po krautrockowe inspiracje w tym roku sięgał już nie raz Oren Ambarchi (szczególnie na ostatniej dla Editions Mego płycie Sagittarian Domain) - czyżby zapowiadało to nareszcie zmianę na skostniałej od paru lat scenie EAI? Tak czy siak od czasu wspomnianego Metal Machine Music Jazkamera (2006 roku) nie było tak radosnej muzyki, odświeżającej formułę łączenia wolnej improwizacji z ciężkim graniem. Who's Next?
Inspiracje hipnotycznym krautorckiem (Neu!), gęstą instrumentacją perkusyjną (This Heat, Can) i przestrzennymi dronami stanowią ważny i nowatorski element muzyki black metalowego Aluk Todolo. Ponownie mamy udany synkretyzm gatunkowy, ponownie pozorną inspiracja egzotyczną rytualna religią, tym razem z Indonezji. Nie śledzę sceny black metalowej, ale z rozmów ze znawcami wynika, że nikt dotąd nie wpadł na pomysł takiego połączenia, co udowadniają kompletnie odmienne porównania w recenzjach najnowszego albumu Occult Rock w świecie hipsterów (np. Pitchfork) i black metali (np. Cooking with Satan). Francuzom udało się jednak trafić zarówno do jednych, jak i drugich, bo pomimo wspomnianych inspiracji i pieczołowitej produkcji (prawie jak Kranky!) udało się im zachować pierwotną surowość back metalu. Rzecz niebywała! \m/
Jeśli nadal macie mało to dalszych inspiracji szukajcie w genialnym albumie Leah Gordon. Chyba the Residents już tam byli?
Etykiety:
Aluk Todolo,
Goat,
Lasse Marhaug,
Leah Gordon,
Massimo Pupillo,
Mombu,
Paal Nilssen-Love
czwartek, 11 października 2012
Ciąg dalszy i koniec Avant Artu
Piąty dzień zmagań ze sztuką "awangardy" otworzyło premierowe wykonanie przedstawienia NoGo duetu cri du coeur. Bardzo udana kompozycja dźwiękowa - kojarzące się ze słuchowiskiem radiowym połączenie nagrań terenowych, estetyki improwizacji elektroakustycznej, zdeformowanego brzmienia gitary tabletop w stylu ściezki dźwiekowej Neila Younga do Truposza. Warstwa wideo to kolaż złozony z nagrań różnych miejsc (w tym więzień i berlińskiego Pomnika Pomordowanych Żydów Europy) oraz przetwarzanych na żywo ruchów tancerki. Wreszcie taniec Fine Kwiatkowski - skupiony i wrażliwy na każdy dźwięk, choć daleki od snchronizacji, będącwy wyraźnie partnerem muzyki, a nie jej obrazem. Całość dźwięku, obrazu i tańca okazała się sugestywna, opowiadająca o granicach egzystencji. Ciężko pisać o konkretnej interpretacji (więcej możecie poczytać tutaj), jednak przekazywane emocje były bardzo czytelne.
Kwiatkowski i Grafenhorst współpracują ze soba od wielu lat i widać, że wypracowali wspólny i kompletny język, w którym pusta improwizacja i eksperyment sa zbędne. W tańcu Fine można czuć świadomość i wrazliwość na dźwięk. Jak później sprawdziłem, miała ona okazję współpracować z czołówką kręgu swobodnej improwizacji - Phil Minton, Peter Kowald, Le Quan Ninh, Agusti Vernandez, Michel Doneda, Thomas Lehn, AMM, Urs Leimgruber, Michael Vorfeld. Jak dla mnie to był najlepszy intermedialny projekt festiwalu, a może nawet w ogólne od początku Avant Artu, choć jakże odmienny od typowych produkcji tu prezentowanych. Obyło się bez epatowania cyrkowymi pomysłami i maskulinizmem dźwiękowym. Projekt skromny, skupiony i co najważniejsze - od początku do końca świadomy wizualne i dźwiękowo. Brawa!
Druga część koprodukcji Avant Art, dortmudzkiego Mex i kolońskiego Gerngesehen - crossing borders (Gerard Lebik, Piotr Damasiewicz, Wojciech Romanowski, Bettina Wenzel, hans w. koch, Joker Nies) - nie była już tak udana. Wszystkie strony wystawiły bardzo ciekawych "zawodników" - Lebik i Damasiewicz to obecnie najciekawsze postaci wrocławskiego freeimprov, hans. w. koch i Joker Nies mają spory dorobek na polu sztuki dźwięku i live-electronics (zresztą ten pierwszy pojawi się w tym roku na Audio Art w Krakowie). Jednak zestawianie tak dużego składu improwizatorów bez dłuższego przygotowania jest ryzykowne i może prowadzić do klasycznych dłużyzn improwizacyjnych. Akcenty były rozłożone równomiernie pomiędzy wszystkich muzyków, co pozwoliło każdemu zaprezentować swoje pomysły, ale też negatywnie sie odbiło na dynamice koncertu. Dźwiękowiec wyraźnie faworyzowal stojąca na środku sceny Bettinę, która wysokimi rejestrami przytłaczała brzmienie reszty zespołu. Najmniej było słychać preparowany fortepian Damasiewicza, który w połączeniu z elektronika Jokera mógł być najciekawszym elementem tego występu. Prosty syntezator Niesa w duecie z Zopanem Lebika przywoływały na myśl pionierską muzykę elektroniczną z lat 60. Nie był to zły koncert, dźwiękowo miejscami ciekawy, jednak zabrakło tutaj iskrzenia pomiędzy muzykami. Dodatkowym minuesm była publiczność, w większości przybyła na występ DAF, kompletnie nie przygotowana na muzykę wymagającą skupienia i ciszy. Ciągłe wychodzenie z koncertu, trzaskanie drzwiami, rozmowy. To kolejna, po łączeniu cyrku Bonaparte z programem Raster-Noton, wpadka programowa.
DAF. Ta muzyka zdecydowanie wytrzymuje próbę czasu, nadal brzmi elektryzująco. Próby czasu nie wytrzymuje jednak dystans jej twóców do swoich nagrań i samych siebie. Festyn z playbacku zachwycił przybyłych licznie zagorzałych fanów zespołu, reszta ziewając zastanawiała się nad fenomenem fanów EBM.
FM Einheit zagrał krótki koncert w kinie Helios Nowe Horyzonty. Wiekszośc koncertu to puszczone z komputera orkiestrowe pasaże, do których Frank Martin stukał w zawieszone metalowe sprężyny puszczone przez delay. Brzmiało to pompatycznie, okropnie! Pod koniec jednak przy brzmieniu pojedyńczego dronu grał żwirem i rozbitymi kawałkami cegły - zrobiło ciekawiej, choć niuanse brzmieniowe zagubiły się w trudnej do nagłośnienia przestrzeni. Kolejny z cyklu przewidywalnych przedstawień dźwiękowych.
Denseland to zderzenie pozornie nieprzystających do siebie światów. David Moss jest znany z brawurowych interpetacji muzyki operowej Luciano Berio, Johanna Straussa, Heinera Goebbelsa i Olgi Neuwrith, udziału w wielu projektach free improv (m. in. z Philem Mintonem, Fredem Frithem, Rhodri Daviesem, Michelem Doneda), zaskakujących reintepretacji szlagierów muzyki popularnej (Prince, J.S. Bach, Antonio Carlos Jobim, Mikles Davis) czy udziału (jako perkusista) wraz z Arto Lindsayem i Johnem Zornem w nagraniu kamienia milowego łączącym no wave z free jazzem i hip-hopem - The Golden Palominos. Duzo tego jest, ale to spory kawał historii muzyki, brawurowy człowiek renesansu. Perkusistę Hanno Leichtmana możecie pamietac z micro house'owego projektu Static i grupy Groupshow (z Janem Jelinkiem i Andrew Peklerem). Liechtman i Srobl w latach 90. tworzyli projek około-techno Paloma i te doświadczenia muzycznie najwięcej wniosły do projektu Denseland, choć Strobl np. w 2009 roku wspólnie z Tonym Buckiem i Toshimaru Nakamura nagrał płyte dla room40.
Długie wprowadzenie mi wyszło, ale i muzyka Denseland nie pozwala się łatwo zdefiniować. Wszystkie wyżej wymienione wątki połączyły się na wydanej w roku 2010 przez oficyne Mosz płycie Denseland Chunk. Mielismy tam i smaczki produkcyjne post-dub-techno, i gęste perkusjonalnia przywodzące na myśl rytmy Liebezeita-Freidmana oraz post-jazzowa grę Martina Brandlmayr (zresztą jednekgo z założycieli oficyny Mosz), i głos Mossa w róznych wariantach (opwiadającego jak poeta post-bitnikowski, spiewającego operowo, eksperymentującego z elektroniką i głosem jak w swoich free-jazzowych projektach). Była to bardzo ciekawa płyta, ale też rozpływająca się w bardzo wielu inspiracjach i tropach dźwiękowych, bez zdecydowanego akcentu. Niekótrzy dziennikarze próbowali nawet przepowiadać, że w tę strone pójdzie ambitny dubstep ;)
Na wrocławskim koncercie zespół zaprezentował nowy materiał. Moss porzucił eksperymenty wokalne na rzecz tekstu i pół-spiewu, co jeszcze bardziej przypominało no-wave'owa nonszalancję wokaliz Arto Lindsay i słuchowiska Laurie Anderson niż opery Luciano Berio. Sekcja rytmiczna zabrzmiała bardziej zdecydowanie i konkretnie, na pograniczy post-rocka, funku i no-wave, co również nasuwało skojażenia z The Golden Palominos, ale we współczesnej wersji dźwiękowej, kontynuującej dorobek zespołów Radian, Trapist i Tortoise. Koncert okazał się niesamowicie transowy i rytmiczny, z powolnie budowanym napięciem i tkanką brzmieniową (Liechtman odpowiada równiez za elektronikę). Doskonałe muzyczne przygotowanie na występ gwiazdy wieczoru.
Moritz von Oswald Trio. Początkowo jednorazowy projekt powstały w roku 2008 z nicjatywy festiwalu Club Transmediale, okazał się jednym z najważniejszych punktów na mapie post-techno 21 wieku. Muzyka wywodząca się z klasycznego dub-techno, etnicznych inspiracji rytmicznych, basowych sekwencji analogowego syntezatora, po dodaniu żywej baterii instrumentów perkusyjnych i neo-klasycznych pasaży klawiszowych okazało sie materiałem niezwykle plastycznym, wręcz idealnym do improwizowania (przez co ich muzyka pokutuje absurdalnymi porównaniami do Milesa Davisa, a nawet Herbiego Hanckoka!). Zespół zdążył wydać już cztery doskonałe albumy (w tym dwa to zapisy koncertów) i zgrać się na tyle, ze każdy występ przynosi kolejna, ciagle żywą wariację na temat określony już na pierwszej płycie. Udowadniając, że tradycja Can i Sun Ra jest nadał żywa i nie musi wprost oznaczać ani kopiowania wprost klisz krautrocka czy jazzu.
We Wrocławiu zaspół zagrał jeden godzinny utwór. Wychodząc od pojedyńczych brzmień syntezatora i spowolnionych afrykańskich rytmów, pojawiły się pulsujący bas i charakterystyczne dla produkcji von Oswalda rytmy dub-techno. Ozdobniki i efekty perkusyjne Vladislava Delaya stawały się coraz gęste, syntezy Loderbauera wchoziły w coraz niższe rejestry, a Moritz polewał wszstko coraz bardziej minimalistycznymi pasażami (miejscami wprost zapozyczonymi z albumu ReComposed nagranego z Carlem Craigiem, który pojawiał się na płytach MvOT). Doskonałe zgranie muzyków, skupienie i wzajemne słuchanie owocowało coraz bardziej wciagającą wielowarstwową konstrukcją rytmiczno-dźwiekową. Na szczególna uwage zasługuje Delay, który od wielu lat zmagał się kryzysem twórczym, nagrywał coraz gorsze i nudniejsze płyty w różnych konfiguracjach. Pod okiem von Oswalda wyraźnie podciagnął sie jako perkusista, nabrał wyobraźni dźwiekowej (pewnie dzieki edukacji bazującej na potęznych zbiorach muzyki etnicznej Moritza). Z płyty na płytę w składzie MvOT gra coraz ciekawiej i gęsciej, a wiadomo, ze inspiracje muzyką etniczną są szczególnie istotne w tym zespole.
Koncert rewelacyjnie nagłośniony, cała sała Impartu fruwała od potężnych basów, brzmienie nic nie traciło z selektywności w pozostałych rejestrach. Piękne, epickie wręcz zakończenie festiwalu, z owacją na stojąco dla w pól sparaliżowanego (po wylewie) Moritza, ze łazmi wzruszenia. I przebłyskiem wrażenia dotknięcia czegoś nowego w muzyce. Jedynym podczas tegorocznego Avantu.
wtorek, 9 października 2012
Wrocławskie Święto Dronu
Dzisiaj we Wrocławiu święto psychodelicznego dronu. Expo '70 to jeden z projektów badających możliwości eksperymentu dźwiękowego na bazie dorobku brzmieniowego lat 70. Tangerine Dream i Ash Ra Tempel zostają rozłożone na czynniki pierwsze - pasaże rozciągnięte do granic możliwości jak struny u Ellen Fullman, szumy i niedoskonałości brzmieniowe wyciągnięte na wierzch, a brzmienia syntezatorów rozszerzone o współczesne spektrum dźwiękowe rodem z O))). Expo '70 dotarł doświatowego słuchacza w okresie, gdy o Emeralds zrobiło sie już głośno, jednak tworzy on muzykę bardziej mroczną i zróżnicowaną dźwiekowo, równie intrygującą. W odróżnieniu od większości twórców tej ciągle rozwijającej się sceny występuje z gitarą i solidnym wzmiacniaczem, a na kasetach wydaje naprawde sporadycznie (choć dyskografie ma potężną, głownie winyle i cdr). Samodzielnie prowadzi oficynę kasetową Sonic Medidations, w katalogu kórej znajdziemy nagrania np. Duane Pitre (patrz rewelacyjny album dla Important). Razem z Expo '70 po Europie podrózuje niejaki Ancient Ocean, młody, obiecujący adept tej samej estetyki z NYC. Obaj artyści własnie wydali wspólny album:
Skromna osoba Czarnego Latawca dźwiekowo umili oczekiwanie na koncert ciekawych gości z Ameryki Północnej. Zapraszamy do klubo-księgari Falanster.
Etykiety:
Ancient Ocean,
Czarny Latawiec,
expo '70
sobota, 6 października 2012
Dzień czwarty Avant Artu - Archiv für Ton und Nichtton
Od początku był to jeden z dwóch pewniaków festiwalu (drugi to niedzielne trio). W ramach Raster-Noton Showcase zaprezentowali się niemieccy ojcowie-założyciele (Olaf Bender jako Byetone i Frank Bretschneider) i jeden z wychowanków (David Letellier jako Kangding Ray). Pierwszym bohaterem wieczoru był sam klub Eter - doskonale dobrane nagłośnienie, wszystko brzmiało selektywnie i nie za głośno. Przy odrobinie szczęścia, zdrowej dawce wyobraźni i pracy programowej ten klub ma szanse pełnić rolę podobną do berlińskiego Berghain, być miejscem prezentacji nowej muzyki z szerokiego wachlarza gatunkowego (wiem, marzenia).
Frank Bretschneider zaprezentował przegląd tanecznych utworów, głównie z dwóch ostatnich płyt (ale pojawiły się również starsze nagrania). Precyzyjne brzmienie, gęste struktury rytmiczne, minimalistyczny dobór elementów kompozycji - wszystkie klasyczne elementy brzmienia R-N. Do ideału jednak brakowało szerszej perspektywy - Frank po prostu odegrał kolejne utwory, nie zbudował zadnej dramaturgii, przez co kolejne, jakże świetne kompozycje, zaczynały nużyć. Pod tym względem występ Bretschneidera 4 lata temu w Toruniu na festiwalu Plateaux był bardziej wciągający i ciekawy. Rozczarowanie tym większe, bo wydał w tym roku rewelacyjna płytę nagraną na przedziwnym urządzeniu Subharchord stworzonym na potrzeby NRD-owskiej poczty. We Wrocławiu zobaczyliśmy jednak nowy zestaw wizualizacji, jeszcze bardziej zbliżony do monochromów Ryoji Ikedy. Podobnie jak w dźwięku - świetna robota inżynierska.
Więcej wiatru w skrzydła nabrał Byetone. Mimo problemów z mikserem zagrał najlepszy set tego wieczoru - z odpowiednią narracją dźwiekową, stopniowym budowaniem napięcia, z kodą opartą na soczystym, nowofalowym riffie basowym. Konstrukcje rytmiczne ustepowały nieco tym zaprezentoanym przez Franka, to wygrał jednak intuicją muzyczną, plastycznością dźwięku i muzyczną epickością w duchu ostatnich produkcji Gui Borrato (koloński Kompakt sie kłania). Z tego punktu widzenia zupełnie już nie dziwi zaproszenie Olafa do wykonania remiksów nagrań super-duetu VCMG (Vince Clarke, Martin Gore). Materiał zaprezentowany we Wrocławiu był oparty głównie na ostatniej płycie artysty, SyMeta z 2011 roku, jednak na żywo Byetone wydobył z niego więcej muzykalności. Należy pochwalić również wizualizacje - również monochromatyczne, ale wyraźnie odróżniające sie od klasycznej identyfikacji wizualnej R-N (czyli Alva Noto i Ryoji Ikeda) - miejscami rozmyte, wręcz analogowe, oszczędniejsze, bardziej podkreślające niuanse brzmieniowe.
Najbardziej od swojego materiału wydawanego w barwach R-N odbiegł Kangding Ray. Set osadzony w klasycznym house, z produkcją z ostatniego albumu dla R-N (OR z 2011 roku) łączyły go głównie syntezatorowe, miejscami mocno psychodeliczne pasaże i ozdobniki. Więcej tu było pomysłów z ostatniego albumu, wydanego w tym roku dla Stroboscopic Artefacts EP'ki Monad XI. Dźwiekowo jego muzyak jest najbardziej różnorodna i barwna (co równiez podkreslały wizualizacje, kolorowe, ale najbardziej tradycyjne tego wieczoru), ale też najmniej dopracowana - kontrast w produkcji dźwięku wręcz bił po uszach. A raczej je zamulał. W tym zestawie najgorszy występ, mimo, że byl to solidny i dynamiczny set.
Ogólnie jednak żal, że przygotowując swój showcase Raster-Noton nie wystawił żadnego ze swoich najnowszych nabytków. A przecież po wielu slabych latach i fatalnych płytach z doskonała produkcją w barwach R-N powrócił Valdislav Delay (EP'ka Espoo), do Wrocławia i tak przyjeżdża. Ostatnio świat zelektryzowała wiadomość o publikacji w R-N nowych nagrań grupy, która odważyła się tchnąć nowe życie w społowiałe już ciała minimalistycznego dub techno, industrialu i dźwiekowego eksperymentu - Emptyset. Do odsłuchu poniżej.
PS. Celowo nie piszę o występie Bonaparte, po którym nastąpiłą pod sceną kompletna wymiana publiczności.
Frank Bretschneider zaprezentował przegląd tanecznych utworów, głównie z dwóch ostatnich płyt (ale pojawiły się również starsze nagrania). Precyzyjne brzmienie, gęste struktury rytmiczne, minimalistyczny dobór elementów kompozycji - wszystkie klasyczne elementy brzmienia R-N. Do ideału jednak brakowało szerszej perspektywy - Frank po prostu odegrał kolejne utwory, nie zbudował zadnej dramaturgii, przez co kolejne, jakże świetne kompozycje, zaczynały nużyć. Pod tym względem występ Bretschneidera 4 lata temu w Toruniu na festiwalu Plateaux był bardziej wciągający i ciekawy. Rozczarowanie tym większe, bo wydał w tym roku rewelacyjna płytę nagraną na przedziwnym urządzeniu Subharchord stworzonym na potrzeby NRD-owskiej poczty. We Wrocławiu zobaczyliśmy jednak nowy zestaw wizualizacji, jeszcze bardziej zbliżony do monochromów Ryoji Ikedy. Podobnie jak w dźwięku - świetna robota inżynierska.
Więcej wiatru w skrzydła nabrał Byetone. Mimo problemów z mikserem zagrał najlepszy set tego wieczoru - z odpowiednią narracją dźwiekową, stopniowym budowaniem napięcia, z kodą opartą na soczystym, nowofalowym riffie basowym. Konstrukcje rytmiczne ustepowały nieco tym zaprezentoanym przez Franka, to wygrał jednak intuicją muzyczną, plastycznością dźwięku i muzyczną epickością w duchu ostatnich produkcji Gui Borrato (koloński Kompakt sie kłania). Z tego punktu widzenia zupełnie już nie dziwi zaproszenie Olafa do wykonania remiksów nagrań super-duetu VCMG (Vince Clarke, Martin Gore). Materiał zaprezentowany we Wrocławiu był oparty głównie na ostatniej płycie artysty, SyMeta z 2011 roku, jednak na żywo Byetone wydobył z niego więcej muzykalności. Należy pochwalić również wizualizacje - również monochromatyczne, ale wyraźnie odróżniające sie od klasycznej identyfikacji wizualnej R-N (czyli Alva Noto i Ryoji Ikeda) - miejscami rozmyte, wręcz analogowe, oszczędniejsze, bardziej podkreślające niuanse brzmieniowe.
Najbardziej od swojego materiału wydawanego w barwach R-N odbiegł Kangding Ray. Set osadzony w klasycznym house, z produkcją z ostatniego albumu dla R-N (OR z 2011 roku) łączyły go głównie syntezatorowe, miejscami mocno psychodeliczne pasaże i ozdobniki. Więcej tu było pomysłów z ostatniego albumu, wydanego w tym roku dla Stroboscopic Artefacts EP'ki Monad XI. Dźwiekowo jego muzyak jest najbardziej różnorodna i barwna (co równiez podkreslały wizualizacje, kolorowe, ale najbardziej tradycyjne tego wieczoru), ale też najmniej dopracowana - kontrast w produkcji dźwięku wręcz bił po uszach. A raczej je zamulał. W tym zestawie najgorszy występ, mimo, że byl to solidny i dynamiczny set.
Ogólnie jednak żal, że przygotowując swój showcase Raster-Noton nie wystawił żadnego ze swoich najnowszych nabytków. A przecież po wielu slabych latach i fatalnych płytach z doskonała produkcją w barwach R-N powrócił Valdislav Delay (EP'ka Espoo), do Wrocławia i tak przyjeżdża. Ostatnio świat zelektryzowała wiadomość o publikacji w R-N nowych nagrań grupy, która odważyła się tchnąć nowe życie w społowiałe już ciała minimalistycznego dub techno, industrialu i dźwiekowego eksperymentu - Emptyset. Do odsłuchu poniżej.
PS. Celowo nie piszę o występie Bonaparte, po którym nastąpiłą pod sceną kompletna wymiana publiczności.
Etykiety:
Avant Art,
Byetone,
Emptyset,
Frank Bretschneider,
Kangding Ray
czwartek, 4 października 2012
Dzień drugi Avant Artu - coś nowego?
Początek koncertu przypominał materiał z płyty, co na żywo wypadło komicznie - bolesne motywy kosmische musik i bogata bateria instrumentów perkusyjnych w rękach początkującego improwizatora. Jednak z czasem pojawił sie gęstszy i złożony rytm (co Debashis uzyskiwał poprzez nakładanie kolejnych sekwencji na samplerze), a partie Lippoka nabrały krautrockowych rumieńców. Debashis Sinha od lat studiuje tradycyjne techniki gry na instrumentach perkusyjnych z całego świata, co było doskonale słychać w jego konstrukcjach, inspirowanych muzyką Afryki, Indii, Chin. Pomysł nie nowy - w te rejony zapuszczał się już Can, a ostatnio przy okazji powrotu muzyki niemieckiej do krautrocka Kreidler, Solyst czy właśnie To Rococo Rot. Do tego zestawu musimy dołączyć oczywiście brytyjski Cut Hands, Shackletona, a nawet Villalobosa (ci dwaj rółnież sięgaja ostatnio z powodzeniem po brzmienia syntezatorów analogowych). Co wyróżnia Knuckleduster to jednak bardziej metodyczne i szersze podejście do tradycji muzyki perkusyjnej. Póki co głównie na koncercie, ale miejmy nadzieje, że muzycy te pomysły rozwiną w studio.
Etykiety:
Avant Art,
Debashis Sinha,
Knuckleduster,
Robert Lippok
Subskrybuj:
Posty (Atom)