środa, 2 stycznia 2013

Polska słynnie muzykalna w roku 2012

W jednym z wykopalisk redaktora Rozkurz w roku 1936 Wanda Melcer stwierdziła: "Polska jest krajem słynnie niemuzykalnym". Patrząc na polską kulturę masową niestety są to nadal mocno aktualne słowa. Mimo to był dobry rok dla muzyki i sztuki dźwięku. Sporo nowych inicjatyw, co ważne - więcej oddolnych, tworzonych poza ministerialnymi programami lub z minimalnym wsparciem dużych instytucji. To ważne, bo duże i głośne imprezy przeżywają wyraźny zastój, potrzebują nowej formuły. Poniżej zestawienie najważniejszych zjawisk, które przez ostatni rok przykuły najbardziej moją uwagę.


Urodzaj wydawniczy




Rok 2012 wręcz obrodził w Polsce w niecodzienne publikacje muzyczne. Nie twierdzę, że był to dobry rok dla wydawców, bo sprzedaż nośników nadal spada i generalnie prowadzenie oficyny wydawniczej to raczej kosztowne hobby niż działalność zarobkową (czego niestety nie rozumie nasz
ZAIKS, skutecznie utrudniając funkcjonowanie małych, niezależnych wydawców). Może to przypadek, może wynik wspomnianej trudnej sytuacji na rynku, ale nigdy dotąd nie ukazało się tyle dobrych wydawnictw w równie ciekawej, a czasami wręcz nowatorskiej  formie edytorskiej.

Początek roku to reaktywacja Mik.Musik., najpierw solowy album The Complainer “SAINT TINNITUS IS MY LEADER” (najodważniejsza płyta tego projektu), później seria kolejnych 8 wydawnictw w tekturowo-szkatułkowych okładkach, z masą tajemniczych niespodzianek w środku (zdjęciami, mapami, wycinkami z gazet, częściami książek, przyprawami, fragmentami taśmy magnetycznej). Każda płyta z tej serii to niecodzienna dźwiękową przygodą - włoskim kolażem dźwiękowym (Urkuma and the Urkumas), hypnagogią lo-fi (Jakub Adamec, Bangeliz), mrocznym synth-popem (Lugozi), nowymi obliczami techno (RSS B0YS, Paweł Pesel) czy postindustrialnym ambientem z rejonów Dome i Cabaret Voltaire (Mangrove Mangrave).

Małe Instrumenty zakończyły rok z płytą w formie katarynki, z najciekawszym dźiwękowo i formalnie materiałem, jaki zespół do tej pory wydał. Bocian Records dzielnie wyłapywał co najciekawsze zjawiska w nowej muzyce improwizowanej i eksperymentalnej - sceny australijskiej (Blip, culture of un), klasyków (Kevin Drumm “Crowded”, Reinhold Friedl “Mutanza”), nowych zjawisk w sztuce dźwięku (Tomasz Krakowiak, Robert Piotrowicz, Anna Zaradny) czy wspólnie z Bołt Records przypominając kompozycje Tomasza Sikorskiego (John Tilbury “For Tomasz Sikorski”), dbając o najlepszą z możliwych produkcję nagrań i ich wydanie, w większości na winylach. NIklas Records w koprodukcji z Bołt Records odkrył dla nas oryginalne, rumuńskie spojrzenie na muzykę spektralną (Octavian Nemescu) i minimalizm (Corneliu Dan Georgescu), wydali również nowe wykonanie “Medusy” Szalonka.

Sporo działo się na rynku kasetowym. Prym nadal wiodło Sangoplasmo - bardzo dobre rodzime produkcje Bartka Kujawskiego, Arszyna, Lutto Lentto, Piotra Kurka, jak i zagraniczne gwiazdy (Decimus, Felicia Atkinson, Ensemble Economique).  Oficyna Biedota sprawnie wyłapuje najciekawsze polskie ujawnienia muzyki gitarowej - np. Pustostany (wspólny projekt the Kurws, Maćka Salomona z Gówna i Piotrka Zabrodzkiego z Baaby) i niematotamto (mikstura surfu, garażu i okolic Skin Graft; najlepszy tego typu polski projekt od czasu niezapomniach 3metrów). W tych rejonach również zaskoczyła świetna produkcja wSzańca, w świetnej edycji winylowej prezentująca nodajże najlepszy polski zespół postpunkowy. Ciekawe pozycje zaprezentował również Qulturap - BNNT, Gówno, Etamski, Ch-Ch-Ching.

Czy jednak ten trend uda sie utrzymać? Z jednej strony nie ma co liczyć na masową sprzedaż, z drugiej wyraźnie widać tendencje zbliżone do rynku kolekcjonerskiego - np. mocno limitowane nakłady (co już stosuje Mik.Musik.), niecodzienne forma wydawnicza (szkatułki Mik.Musik czy katarynka Małych Instrumentów), wreszcie drogi nośnik winylowy (Bocian, ArtBazaar). Niewielki potencjał jest, poszukiwanie odpowiedniej formuły trwa.


Sztuka dźwięku



Rok 2012 przyniósł również ożywienie w świecie sztuki dźwięku w przestrzeniach galeryjnych. Po pierwsze sukces Katarzyny Krakowiak na Biennale Architektury w Wenecji - praca może nie przełomowa, bo jedynie syntezuje dawno wypracowane praktyki (patrz publikacja towarzysząca wystawie), jednak nie można jej odmówić pomysłowej realizacji (szczególna zasługa Ralfa Meinza z grupy Zeitkratzer) i grę z nawykami percepcyjnymi słuchaczy. Na roku 2013 Zachęta planuje realizację tej instalacji w Polsce. Anna Zaradny po świetnej pracy z roku 2011 (“Najsłodszy dźwięk krążącego firnamentu”) kontynuowała pracę z dźwiękiem w przestrzeni i korelacji z odbiorem wizualnym w instalacji “Język Wenus”. Artystka w tym roku wydała również album w oficynie Bocian Records, z materiałowi towarzyszy film “Octopus”.  Konrad Smoleński na solowej wystawie “Włączone” pokazał dwie przenikliwe i sugestywne prace analizujące fizyczność materii dźwiękowej - “Koniec radia” i “To jest większe ode mnie”. Z kolei dźwiękowa bomba Smoleńskiego w postaci grupy BNNT zaatakowała chyba wszystkie wiosenne i letnie festiwale, wieńcząc rok płytą dla oficyny Qulturap.  Niespodziewanie Paweł Mykietyn zorganizował Festiwal Instalacji Muzycznych, jakby w odpowiedzi na trwające zawody piłkarskie pojawiły się instalacje fortepianowe  Petera Ablingera i Winfried Ritscha oraz kompozycja Mauricio Kagela na 111 rowerzystów. Łódzkie ms2 zaoferowało nam świetną wystawę ze sztuką dźwięku z krajów z bloku wschodniego “Dźwięki elektrycznego ciała”. Koniec roku z kolei przyniósł wielowymiarową pracę Karoliny Freino “Chansons de geste” bazującej na reinterpretacji ruchu i dźwięku. Pojawiło się również parę ciekawych realizacji młodych twórców z Poznania (Grupa OKO, Patryk Lichota) - czy dobra passa Wojtka Bąkowskiego i Konrada Smoleńskiego będzie kontynuowana przez kolejne pokolenie artystów z tego miasta?

Niestety nadal są widoczne braki - duże i państwowe instytucje nadal nie wiedzą z czym i jak ugryźć sztukę dźwięku, mają powazne techniczne problemy z wystawianiem prac dźwiękowych, a w większości przypadków ogrnaiczają się do typowo rozrywkowych występów dj’skich podczas wernisaży. Poza nielicznymi wyjątkami (wspomniana praca Karoliny Freino czy pracownia Audiosfera z Poznania) brak jest współpracy pomiędzy uczelniami artystycznymi i muzycznymi - artystom brakuje wiedzy na temat pracy z dźwiekiem, z kolei absolwenci szkół muzycznych nie maja odwagi działać w świecie sztuki współczesnej wychodzące ponad oczywiste próby odwzorowywania obrazów muzyką.


Muzyka współczesna




Od dawna wiadomo, że z polska muzyką współczesną nie jest dobrze. Wystawa “Dźwięki elektrycznego ciała”, seria SEPR oficyny Bołt  przybliżające dorobek Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia czy mocno oszczędna seria Awangarda Polskich Nagrań (wydany w  tym roku zestaw kompozycji Kazimierza Serockiego) pokazują jak głęboko została ta tradycja zasypana przez tendencje neo-neoromantyczne. Przez to cieszy fakt, że części młodych kompozytorów udało się wyrwać z tradycji polskich akademii, studiują poza granicami kraju i przywożą ciekawe podejścia do dźwięku, kompozycji i widowiska muzycznego. Niech za dowód służą są tegoroczne wyróżnienia dla Jagody Szmytki i Wojtka Blecharza na wakacyjnych kursach w Darmstadt, a których kompozycje mocno wyróżniały się wśród przeciętnych premier podczas biennale Musica Polonica Nova. Pojawiły się również udane, miejscami brawurowe fortepianowe próby nowej reinterpretacji klasyków - Marcin Masecki ze “Sztuka Fugi” Bacha i Piotr Orzechowski z kompozycjami Krzysztofa Pendereckiego. W tym ostatnim przypadku musimy byc jednak ostrożni, gdyż produkcje w stylu zapraszania muzyków z Ninja Tune do przerabiania polskich kompozycji wypadły w roku 2012 groteskowo.

Obchodziliśmy również rok cage’owski - wiele koncertów i dyskusji odbyło się w Lublinie , Krakowie i Wrocławiu. Niestety obchody miały wartość czysto edukacyjną, żadne nowe frapujące interpretacje czy spojrzenia na spuściznę wielkiego myśliciela sztuki XX-wieku nie pojawiły się. Być może jest na to za wcześnie, nadal uczymy się korzystać z przestrzeni, którą Cage otworzył. Ponownie ciekawy przykład podsuwa Darmstadt - główną nagrodę otrzymał Jochannes Kreidler za swoją koncepcję nowego konceptualizm (w teorii i praktyce). Ciężko traktować jego pomysły na poważnie, jest to raczej postmodernistyczny kolaż z dużą dawką humoru. Być może muzyka właśnie osiągnęła stadium, w którym znalazły się sztuki wizualne w latach 70?


Zmierzch ery festiwali?




OFF, Unsound, Nowa Muzyka, Sacrum Profanum, Avant Art, Plateaux, Audioriver, Kody, Musica Polonica Nova. Wszystkie festiwale z roku na rok są większe, każde miasto układając plany promocji wpisuje w budżet imprezę z dużą sceną, znanymi nazwiskami i chwytliwym PR-em opierającym się na słowach “nowatorski, poszukujący, oryginalny”. Niestety w większości przypadków programerzy i kuratorzy tych wydarzeń swoje poszukiwania zakończyli dobre kilka lub kilkanaście lat temu, ciężko również z konkretnych pomysłów na narrację programów. Muzyka stanowi ciągle wartość użytkową - ma przyciągać ludzi dla sponsorów (publicznych i komercyjnych), ma służyć dobrej zabawie widzów. Wartość kreacyjna tych imprez, stwarzanie okazji do współpracy pomiędzy artystami i wspieranie nowych zjawisk, nadal jest wątpliwa i robi wrażenie tworzonej na siłę. Słyszy się również skargi na potężne dysproporcje pomiędzy gażami dla polskich i zagranicznych artystów. Wciąż dominują festiwale monotematyczne (industrialny, ambientalny, jazzowy, folkowy, muzyka współczesna), które służą konserwowaniu starych przyzwyczajeń niż poszukiwaniom nowego. Często to wypada nader zabawnie - np. nowa fala muzyki post-industrialnej pojawiająca się za sprawa oficyn Blackest Ever Black, Mordant Music czy Subtext była kompletnie niezauważona przez polskie festiwale zajmujące się tą muzyką. Nasze festiwale wyraźnie cierpią na brak świeżej i zróżnicowanej krwi kuratorskiej, brak nowego i młodego spojrzenia na muzykę i dźwięk jako dziedzinę sztuki. Dlatego też warto zwrócić uwagę na nowe, często dopiero raczkujące inicjatywy -  poznański FRIV Festival, wrocławski Spacja Fest, serie koncertów organizowanych przez oficyny Sangoplasmo i Monotype, “Maszyny do słuchania” Komuny Warszawa czy kompilacje nagrań grup związanych z danym miejscem (“Exterritory” Galerii Szarej) czy “Podotykaj sobie dźwięk” z Poznania.


Niezależna krytyka?




Dochodzimy tutaj do problemu, który pojawił się w roku 2012 przy okazji oszczędności i wynikłych z nich zwolnień w redakcjach kulturalnych mediów masowych. Z jednej strony pokutują stare układy, nie jest mile widziane krytykowanie wydarzeń organizowanych przez kolegów, znajomych, protegowanych prezydentów miast czy organizacji państwowych. Z drugiej zaś strony problemy z zatrudnieniem i utrzymaniem się z pisania powodują, że krytycy boją się wychylić lub przemilczają swoje prawdziwe preferencje. Często piszą osoby niedoświadczone, mające małe pojęcie o badanym zjawisku czy temacie. Na to choruje często blogosfera muzyczna. W wyniku tego nie mamy zdrowej i kreatywnej krytyki, większość tekstów ogranicza się do kopiowania materiałów prasowych organizatorów i wydawców. O ile jeszcze w krótkim terminie pomocne okazują się media społecznościowe, w coraz większym dostępie do dóbr kultury odpowiednia narracja i selekcja tych dóbr jest tym bardziej potrzebna. Ciężko wskazywać tutaj rozwiązania, jednak mam nadzieję, być może powstaną serwisy zrzeszające niezależnych krytyków, utrzymywane przez użytkowników lub organizacje pozarządowe. Mam nadzieję, że kolejne lata przyniosą poprawę tej sytuacji, była ona podobno szeroko dyskutowana na
warszawskich targach muzycznych Co Jest Grane. Wszak zdrowa krytyka jest potrzebna wszystkim - artystom i odbiorcom, rozwojowi kultury.


2 komentarze:

Juriusz pisze...

Przepraszam, że się czepię, ale szkoda, żeby tak dobry tekst miał tak straszny błąd ortograficzny ('spojżenie').

Ogólnie zgoda, ale co do festiwali, mam poczucie tendencji do mieszania wszystkiego - tu jakaś grupa etniczna, tu reaktywacja 'legendy', tu coś debiutującego, trochę elektroniki, jakiś przyjazny Jamajczyk, itp. O ile zaliczyłem w życiu parę festiwali, o tyle w 2012 z premedytacją wszystkie ominąłem.

Daniel Brożek pisze...

I jedna (mieszanie wszystkiego), i druga tendencja (jeden gatunek) często ujawniają brak dobrego pomysłu programowego, który jednak w przypadku tych pierwszych łatwiej zatuszować pozorną różnorodnością programu. Jednak mniejsze festiwale wybierają monotematyczność, bo to jest bezpieczniejsze - łatwiej przyciągnąć na imprezę fanów określonego gatunku dzięki nawet jednemu headlinerowi gdy widzą, że pozostałe zespoły, jeśli nawet nieznane, to mieszczą się w zakresie ich zainteresować. Festiwale powinny stawiać wyzwania poznawcze, intrygować i zachęcać do poszukiwań.

PS. Dziekuję za słuszną "straszną" uwagę, żadne tam czepianie!