czwartek, 11 października 2012

Ciąg dalszy i koniec Avant Artu













Piąty dzień zmagań ze sztuką "awangardy" otworzyło premierowe wykonanie przedstawienia NoGo duetu cri du coeur. Bardzo udana kompozycja dźwiękowa - kojarzące się ze słuchowiskiem radiowym połączenie nagrań terenowych, estetyki improwizacji elektroakustycznej, zdeformowanego brzmienia gitary tabletop w stylu ściezki dźwiekowej Neila Younga do Truposza. Warstwa wideo to kolaż złozony z nagrań różnych miejsc (w tym więzień i berlińskiego Pomnika Pomordowanych Żydów Europy) oraz przetwarzanych na żywo ruchów tancerki. Wreszcie taniec Fine Kwiatkowski - skupiony i wrażliwy na każdy dźwięk, choć daleki od snchronizacji, będącwy wyraźnie partnerem muzyki, a nie jej obrazem. Całość dźwięku, obrazu i tańca okazała się sugestywna, opowiadająca o granicach egzystencji. Ciężko pisać o konkretnej interpretacji (więcej możecie poczytać tutaj), jednak przekazywane emocje były bardzo czytelne.

Kwiatkowski i Grafenhorst współpracują ze soba od wielu lat i widać, że wypracowali wspólny i kompletny język, w którym pusta improwizacja i eksperyment sa zbędne. W tańcu Fine można czuć świadomość i wrazliwość na dźwięk. Jak później sprawdziłem, miała ona okazję współpracować z czołówką kręgu swobodnej improwizacji - Phil Minton, Peter Kowald, Le Quan Ninh, Agusti Vernandez, Michel Doneda, Thomas Lehn, AMM, Urs Leimgruber, Michael Vorfeld. Jak dla mnie to był najlepszy intermedialny projekt festiwalu, a może nawet w ogólne od początku Avant Artu, choć jakże odmienny od typowych produkcji tu prezentowanych. Obyło się bez epatowania cyrkowymi pomysłami i maskulinizmem dźwiękowym. Projekt skromny, skupiony i co najważniejsze - od początku do końca świadomy wizualne i dźwiękowo. Brawa!



Druga część koprodukcji Avant Art, dortmudzkiego Mex i kolońskiego Gerngesehen - crossing borders (Gerard Lebik, Piotr Damasiewicz, Wojciech Romanowski, Bettina Wenzel, hans w. koch, Joker Nies) - nie była już tak udana. Wszystkie strony wystawiły bardzo ciekawych "zawodników" - Lebik i Damasiewicz to obecnie najciekawsze postaci wrocławskiego freeimprov,  hans. w. koch i Joker Nies mają spory dorobek na polu sztuki dźwięku i live-electronics (zresztą ten pierwszy pojawi się w tym  roku na Audio Art w Krakowie). Jednak zestawianie tak dużego składu improwizatorów bez dłuższego przygotowania jest ryzykowne i może prowadzić do klasycznych dłużyzn improwizacyjnych. Akcenty były rozłożone równomiernie pomiędzy wszystkich muzyków, co pozwoliło każdemu zaprezentować swoje pomysły, ale też negatywnie sie odbiło na dynamice koncertu. Dźwiękowiec wyraźnie faworyzowal stojąca na środku sceny Bettinę, która wysokimi rejestrami przytłaczała brzmienie reszty zespołu. Najmniej było słychać preparowany fortepian Damasiewicza, który w połączeniu z elektronika Jokera mógł być najciekawszym elementem tego występu. Prosty syntezator Niesa w duecie z Zopanem Lebika przywoływały na myśl pionierską muzykę elektroniczną z lat 60. Nie był to zły koncert, dźwiękowo miejscami ciekawy, jednak zabrakło tutaj iskrzenia pomiędzy muzykami. Dodatkowym minuesm była publiczność, w większości przybyła na występ DAF, kompletnie nie przygotowana na muzykę wymagającą skupienia i ciszy. Ciągłe wychodzenie z koncertu, trzaskanie drzwiami, rozmowy. To kolejna, po łączeniu cyrku Bonaparte z programem Raster-Noton,  wpadka programowa.



DAF. Ta muzyka zdecydowanie wytrzymuje próbę czasu, nadal brzmi elektryzująco. Próby czasu nie wytrzymuje jednak dystans jej twóców do swoich nagrań i samych siebie. Festyn z playbacku zachwycił przybyłych licznie zagorzałych fanów zespołu, reszta ziewając zastanawiała się nad fenomenem fanów EBM.



FM Einheit zagrał krótki koncert w kinie Helios Nowe Horyzonty. Wiekszośc koncertu to puszczone z komputera orkiestrowe pasaże, do których Frank Martin stukał w zawieszone metalowe sprężyny puszczone przez delay. Brzmiało to pompatycznie, okropnie! Pod koniec jednak przy brzmieniu pojedyńczego dronu grał żwirem i rozbitymi kawałkami cegły - zrobiło ciekawiej, choć niuanse brzmieniowe zagubiły się w trudnej do nagłośnienia przestrzeni. Kolejny z cyklu przewidywalnych przedstawień dźwiękowych.



Denseland to zderzenie pozornie nieprzystających do siebie światów. David Moss jest znany z brawurowych interpetacji muzyki operowej Luciano Berio, Johanna Straussa, Heinera Goebbelsa i Olgi Neuwrith, udziału w wielu projektach free improv (m. in. z Philem Mintonem, Fredem Frithem, Rhodri Daviesem, Michelem Doneda), zaskakujących reintepretacji szlagierów muzyki popularnej (Prince, J.S. Bach, Antonio Carlos Jobim, Mikles Davis) czy udziału (jako perkusista) wraz z Arto Lindsayem i Johnem Zornem w nagraniu kamienia milowego łączącym no wave z free jazzem i hip-hopem - The Golden Palominos. Duzo tego jest, ale to spory kawał historii muzyki, brawurowy człowiek renesansu. Perkusistę Hanno Leichtmana możecie pamietac z micro house'owego projektu Static i grupy Groupshow (z Janem Jelinkiem i Andrew Peklerem). Liechtman i Srobl w latach 90. tworzyli projek około-techno Paloma i te doświadczenia muzycznie najwięcej wniosły do projektu Denseland, choć Strobl np. w 2009 roku wspólnie z Tonym Buckiem i Toshimaru Nakamura nagrał płyte dla room40.

Długie wprowadzenie mi wyszło, ale i muzyka Denseland nie pozwala się łatwo zdefiniować. Wszystkie wyżej wymienione wątki połączyły się na wydanej w roku 2010 przez oficyne Mosz płycie Denseland Chunk. Mielismy tam i smaczki produkcyjne post-dub-techno, i gęste perkusjonalnia przywodzące na myśl rytmy Liebezeita-Freidmana oraz post-jazzowa grę Martina Brandlmayr (zresztą jednekgo z założycieli oficyny Mosz), i głos Mossa w róznych wariantach (opwiadającego jak poeta post-bitnikowski, spiewającego operowo, eksperymentującego z elektroniką i głosem jak w swoich free-jazzowych projektach). Była to bardzo ciekawa płyta, ale też rozpływająca się w bardzo wielu inspiracjach i tropach dźwiękowych, bez zdecydowanego akcentu. Niekótrzy dziennikarze próbowali nawet przepowiadać, że w tę strone pójdzie ambitny dubstep ;)

Na wrocławskim koncercie zespół zaprezentował nowy materiał. Moss porzucił eksperymenty wokalne na rzecz tekstu i pół-spiewu, co jeszcze bardziej przypominało no-wave'owa nonszalancję wokaliz Arto Lindsay i słuchowiska Laurie Anderson niż opery Luciano Berio. Sekcja rytmiczna zabrzmiała bardziej zdecydowanie i konkretnie, na pograniczy post-rocka, funku i no-wave, co również nasuwało skojażenia z The Golden Palominos, ale we współczesnej wersji dźwiękowej, kontynuującej dorobek zespołów Radian, Trapist i Tortoise. Koncert okazał się niesamowicie transowy i rytmiczny, z powolnie budowanym napięciem i tkanką brzmieniową (Liechtman odpowiada równiez za elektronikę). Doskonałe muzyczne przygotowanie na występ gwiazdy wieczoru.



Moritz von Oswald Trio. Początkowo jednorazowy projekt powstały w roku 2008 z nicjatywy festiwalu Club Transmediale, okazał się jednym z najważniejszych punktów na mapie post-techno 21 wieku. Muzyka wywodząca się z klasycznego dub-techno, etnicznych inspiracji rytmicznych, basowych sekwencji analogowego syntezatora, po dodaniu żywej baterii instrumentów perkusyjnych i neo-klasycznych pasaży klawiszowych okazało sie materiałem niezwykle plastycznym, wręcz idealnym do improwizowania (przez co ich muzyka pokutuje absurdalnymi porównaniami do Milesa Davisa, a nawet Herbiego Hanckoka!). Zespół zdążył wydać już cztery doskonałe albumy (w tym dwa to zapisy koncertów) i zgrać się na tyle, ze każdy występ przynosi kolejna, ciagle żywą wariację na temat określony już na pierwszej płycie. Udowadniając, że tradycja Can i Sun Ra jest nadał żywa i nie musi wprost oznaczać ani kopiowania wprost klisz krautrocka czy jazzu.

We Wrocławiu zaspół zagrał jeden godzinny utwór. Wychodząc od pojedyńczych brzmień syntezatora i spowolnionych afrykańskich rytmów, pojawiły się pulsujący bas i charakterystyczne dla produkcji von Oswalda rytmy dub-techno. Ozdobniki i efekty perkusyjne Vladislava Delaya stawały się coraz gęste, syntezy Loderbauera wchoziły w coraz niższe rejestry, a Moritz polewał wszstko coraz bardziej minimalistycznymi pasażami (miejscami wprost zapozyczonymi z albumu ReComposed nagranego z Carlem Craigiem, który pojawiał się na płytach MvOT). Doskonałe zgranie muzyków, skupienie i wzajemne słuchanie owocowało coraz bardziej wciagającą wielowarstwową konstrukcją rytmiczno-dźwiekową. Na szczególna uwage zasługuje Delay, który od wielu lat zmagał się kryzysem twórczym, nagrywał coraz gorsze i nudniejsze płyty w różnych konfiguracjach. Pod okiem von Oswalda wyraźnie podciagnął sie jako perkusista, nabrał wyobraźni dźwiekowej (pewnie dzieki edukacji bazującej na potęznych zbiorach muzyki etnicznej Moritza). Z płyty na płytę w składzie MvOT gra coraz ciekawiej i gęsciej, a wiadomo, ze inspiracje muzyką etniczną są szczególnie istotne w tym zespole.

Koncert rewelacyjnie nagłośniony, cała sała Impartu fruwała od potężnych basów, brzmienie nic nie traciło z selektywności w pozostałych rejestrach. Piękne, epickie wręcz zakończenie festiwalu, z owacją na stojąco dla w pól sparaliżowanego (po wylewie) Moritza, ze łazmi wzruszenia. I przebłyskiem wrażenia dotknięcia czegoś nowego w muzyce. Jedynym podczas tegorocznego Avantu.

Brak komentarzy: