środa, 3 października 2012

Dzień pierwszy Avant Artu - nic nowego (póki co)


Otwarcie tegorocznego Avantu miało być głośne i mocne - Peter Brötzmann z niemiecko-polskim Defiblyratorem (Sebastian i Artur Smolyn, Oliver Steidle). Miał być noise i grind-core, otrzymaliśmy wariację na temat Last Exit i niesmiałe nawiązania do Machine Gun. Perkusista Oliver Steidle zaprezentował mocne, wręcz rockowe zacięcie, co w połączeniu z jazzowym pochodzeniem wypada nawet ciekawie i może przywoływać skojarzenia z grindem. Niestety gdzieś po drodze zgubiła się zarówno mięsistość grindu (Mick Harris czy nawet Joey Baron w Naked City), jak i swoboda oraz pomysłowość free jazzu (Love, Love, Paal Nilssen!). Noise ciężko było zauwazyć - w miejscu, gdzie siedziałem, słychać było głównie perkusję i saksofony Brötzmanna. Elektronika Artura Smolyna odpowiadała za bas i partie w wyższych rejestrach, które do bólu przypominały fusion-jazz'ową grę na gitarze z kilogramem efektów pod stopami lub brzmienie elektroniki Toshinori Kondo. Czyli kolejny element podróży w późne lata 80. Zresztą skojarzenia z projektem Last Exit Brötzmanna i Laswella   były jak najbardziej na miejscu (a Avant jest znany ze słabości do tego rodzaju muzyki). Najciekawiej zapowiadał się puzon Sebastiana Smolyna, również z masa efektów. niestety ten instrument było słychać najmniej. Szkoda, bo próbki na stronie Sebastiana zapowiadały się ciekawie. No i dziadek Brötzmann. Tutaj bez niespodzianek, ale też rozczarowań nie było - równo i do przodu, europejski free jazz jaki wszyscy wspominamy najlepiej. Z racji wieku Peter nie może już potęznie zadąć, ale cały koncert grał gęsto i żywiołowo, dając uzasadnienie maniakalnie mocnej grze perkusisty. I ten duet wypadł najbardziej przekonywująco (i najgłośniej), ale i najbardziej klasycznie. Być może muzycy nie mieli czasu by przygotowac czegoś specjalnego i bardziej oryginalnego. Szkoda, bo bracia Smolyn chwalą się współpracą z Wolfgangiem Rhimem, Helmutem Lahenmannem i Lorenzo Bianchi.



Pierwszym elementem tego wieczoru był performance Nanoschlaf meets Lorenc/Szatarski/ Hewelt. Akademicki wręcz przykład na to, jak trudno jest łączyć muzykę improwizowaną z tańcem by nie popaść w rutynę kopiowania praktyk muzycznych przez tancerzy. Nanoschlaf to skład free improv (preparowany fortepian, nowoczesna urozmaicona perkusja, laptop z nietuzinkowymi brzmieniami, kontrabas i ponownie puzon) z poprawnie opanowanymi wszystkimi współczesnymi technikami gry. Co przy zdolnościach improwizatorskich (ktorymi zespół niewątpliwie sie wykazał) i odrobine szczęścia może przynieść intrygująca, choć współcześnie ograną, muzykę. Było momenty intensywnej interkacji pomiędzy muzykami, jak i ciekawymi brzmieniami. Muzycznie solidnie zagrany elektroakustyczny free improv. Tancerze postanowili odgrywać wizualną interpretację tego, co w trakcie koncertu dzieje się pomiędzy muzykami -  rozkład sił, ruchy myśli muzycznej. Może miejscami było to zabawne, ale w większej dawce nude i miałkie. Tancerze zresztą wyrażają swoje aspiracje muzyczne - podczas wystepu próbowali zastępować kolońskich kolegów przy instrumentach, a w notce o zespole czytamy o "zgłębianiu muzykalności ciała, transformacji muzycznego połączenia ciała i umysłu". Zagadnienie ciekawe, zmierzyła się z nim z pełnym sukcesem np. Ann Van den Broek :

Brak komentarzy: